Czasem wystarczy jedno dotknięcie. Nie, nie to codzienne, przypadkowe — ale to nasycone intencją, ciszą, oddechem. Dotknięcie duszy, a nie tylko skóry. Tym właśnie było Reiki, gdy Mikao Usui patrzył w niebo ze szczytu świętej góry Kurama, głodny… nie jedzenia, ale odpowiedzi.
Mikao Gyoho Usui — sensei, poszukiwacz, mistyk, człowiek z krwi, kości i kontemplacji. Urodził się 15 sierpnia 1865 roku, w Japonii, w rodzinie, w której buddyjska tradycja Shingon przetrwała aż jedenaście pokoleń. To nie był przypadek, że już w wieku czterech lat trafił do przyklasztornej szkoły Tendai Zen. Tam nie uczono tylko kaligrafii. Tam formowano ducha — jakby ku przyszłości, która miała nadejść.
W tych wczesnych latach Usui nie był tylko uczniem — był świadkiem pradawnych praktyk, kontemplował Lotos, diament, światło i cień. I wracał. Zawsze wracał — na Górę Kurama, pod święty cedr, do świątyni Mao-son, gdzie czas zwalniał, a modlitwa brzmiała jak oddech Wszechświata.
To nie było jednowymiarowe życie. Usui studiował taoistyczne KI-KO — energetyczny odpowiednik chińskiego qigongu. Jego umysł chłonął jak gąbka — nie tylko doktryny, ale i subtelne pulsacje „ki” – energii życia. Przechodził odosobnienia Isyu Guo — 21 dni głodówki, modlitw, mantr, wyciszenia. Nie po to, by coś „osiągnąć”, ale żeby coś… zrozumieć. Albo raczej — poczuć. Na granicy skrajności rodzą się przecież największe przełomy.
W czasie jednego z takich odosobnień, około roku 1911, miał doświadczyć wizji — objawienia czterech znaków, które dziś rozpoznaje każdy adept Metody Reiki. Mistyczne symbole, które nie były tylko graficzną zabawą duchowości. Były bramą.
Rok 1922 był przełomem. Usui zarejestrował formalnie swój system jako Usui Reiki Ryōhō — „Metodę Uzdrawiania Duchowego Usui”. Otworzył klinikę w Harajuku, w pobliżu świątyni Meiji Jingu, jakby znowu szukał miejsca, gdzie sacrum spotyka ciało. Miejsce to nie tylko leczyło — emanowało.
Dwa lata później, w 1924 roku, Reiki Gakkai otwiera nową, większą klinikę w Nakano. Duchowość rozkwitała, ale nie była już tylko cicha. Zyskiwała strukturę, wspólnotę, rytm. Usui inicjował — ponad 2000 osób, z których przynajmniej 16 zostało nauczycielami. Powstała wspólnota. Reiki nie było już tylko metodą — było ruchem.
Duch nie umiera. Ciało – tak. Mikao Usui odszedł 9 marca 1926 roku, w wieku 62 lat. Ale 15 sierpnia każdego roku, przy dźwiękach sutr i zapachu kadzideł, jego uczniowie wspominają ten dzień jako święto – Dzień Usui.
Na jego grobie widnieją Pięć Wskazań cesarza Meiji, które stały się duchowym filarem praktyki. Wskazania, które brzmią jak echo tego, czym żył:
- Właśnie dziś – nie gniewaj się,
- nie martw się,
- bądź wdzięczny,
- pracuj uczciwie,
- bądź życzliwy.
Reiki to nie instrukcja obsługi do szczęścia. To podróż. Składa się z trzech poziomów, jakby każdy z nich był kolejnym płatkiem białego kwiatu wiśni — symbolu duszy (Kokoro). Od Shoden — początkowego poziomu, przez Okuden aż po Shinpiden — najgłębsze wtajemniczenie w Metodzie Reiki.
To nie tylko nauka uzdrawiania. To nauka stawania się sobą. W ciszy. W prostocie. W szacunku do tego, co niewidzialne, a przecież bardziej prawdziwe niż dotyk.
Można by pomyśleć: Japonia lat 20., rytuały, kadzidła, świątynie — to wszystko odległe, przestarzałe, egzotyczne. Ale czy na pewno?
W świecie, gdzie wszystko jest „na już”, Reiki przypomina, że nie każda rana wymaga skalpela. Czasem potrzeba tylko uważności. Czasem obecności. Czasem dłoni na ramieniu, która mówi więcej niż tysiąc słów.
W epoce pigułek na wszystko, Reiki wraca do korzeni. Do tego, że w człowieku mieszka coś więcej niż biologia. I że uzdrowienie to nie tylko zniknięcie objawu — to powrót do siebie.
I jeszcze jedno — Usui nie stworzył religii. Nie dał nowej ideologii. Dał narzędzie. Dla jednych – zbyt subtelne. Dla innych – święte. Ale zawsze otwarte. Jak drzwi świątyni, które nie pytają, skąd przychodzisz. Pytają tylko, czy jesteś gotów zostać na chwilę w ciszy.
A może właśnie dziś – jest ten dzień?


